Szukaj Pokaż menu

Ig Noble 2017 rozdane: czy koty są cieczą oraz muzyka dopochwowa

59 911  
211   29  
Na Uniwersytecie Harvarda po raz 27. przyznano Ig Noble, potocznie zwane antynoblami. Jak zawsze nagrodzono te osiągnięcia, które najpierw wywołują śmiech, a potem skłaniają do refleksji.

Wielopak Weekendowy DCCXXXIX

53 652  
138  
Witajcie serdecznie. W niniejszym odcinku opowiemy wam o randce z opóźnieniem, sprawdzimy co na klatce słychać oraz zdradzimy wam pomysł na genialną aplikację do smartfona...

- Wrzućcie jego ciało do kompostownika. - nakazał nam mafiozo.
- Ale szefie... - chciałem zapytać, lecz on położył mi dłonie na ramionach i spojrzał poważnie w oczy.
- Może jesteśmy mordercami, ale mamy tylko jedną Ziemię, synu.

by Rupertt

* * * * *

Pojechałem do RPA pracować w townships, czyli „slumsach” Kapsztadu. Część 1: Townships

57 069  
268   45  
Republika Południowej Afryki to kraj, gdzie kultura zachodnia zderza się z afrykańską w najbardziej nieoczekiwany sposób.

Tytułem wstępu: Gdzieś w liceum, w jednym z tych pociągów w góry, w których nawet konduktorzy są pijani urodziło się w mojej głowie marzenie, żeby pojechać do Afryki. Wraz z upływem alkoholowym oparów – w trakcie studiów – marzenie wyklarowało się w konkretny kraj. RPA.

Apartheid, bo jedyna „rdzennie” biała populacja* na kontynencie i zderzenie niemal wszystkiego co można znaleźć na południe od Sahary. Na dodatek jedenaście oficjalnych języków oraz ludzie z każdej możliwej części świata, często sam nie wiedząc nawet, z której.

Na studiach każdą możliwą pracę (w tym dyplomowe) starałem się pisać na temat kraju, do którego chciałem wyjechać na Erasmusa. Marzenie zweryfikowały panie z biura wymian zagranicznych UW, które poradziły mi, żebym może jednak pacnął się w głowę. Nie chciałem jechać do ukochanego kraju jako turysta i tak marzenie umarło na ładnych parę lat.

Aż w sierpniu tego roku pojechałem do Kapsztadu w ramach programu globalnej edukacji (i – uwaga – edukować mam Europejczyków, a propos realiów życia w Afryce). Pracuję w townships.


Townships to odpowiednik południowoamerykańskich faveli. To dzielnice nędzy, w których ludzie nierzadko mieszkają w szopach, nie mają dostępu do elektryczności, czasem wody, a nawet – o zgrozo – internetu. Townships powstały w okresie apartheidu, gdy potrzebowano kolorowych pracowników, ale ludzie nie bardzo mieli ochotę oglądać ich na co dzień na ulicach miast.

Stworzono więc specjalne miasta pod miastami, do których zepchnięto siłę roboczą. Rządzącym ta idea podobała się o tyle, że w podobnych rezerwatach łatwo było kontrolować ogromną część ludności kraju, nie bardzo martwiąc się, że się „rozlezą”.


Od czasu do czasu w township wybuchały zamieszki, jak słynne protesty w Soweto w 1976 roku, gdy zginęło między 160 a 700 osób. Zamieszki wybuchały z kilku powodów:

1. Życie w township nie było fajne, a biały rząd lubił dolewać oliwy do ognia. Na przykład wtedy, gdy nakazał dzieciom naukę w Afrikaans (a musicie wiedzieć, że mówi się tu w kilkunastu językach, dziś oficjalnych jest aż jedenaście).
2. Townships były w pewnym sensie więzieniami. Mogłeś je opuścić tylko mając tzw. dump pass (przepustka głupka) i najczęściej tylko, by pójść do pracy.

Na szczęście Południowa Afryka stała się demokratyczna, a townships zniknęły... No właśnie nie. Niektóre przekształciły się w prawie odrębne metropolie, jak Soweto, w którym mieszka ponad dwa miliony ludzi, z własną klasą średnią, klubami piłkarskimi (dwa sezony temu Kaiser Chiefs z Soweto było mistrzem kraju) etc. Inne pozostają ośrodkami nędzy – prawie zawsze jednak są bardzo różnorodne.

Townships nie zniknęły, bo raz, że głodujący ludzie nie wykształcili się na inżynierów w jeden dzień, dwa, że apartheidowska architektura dzielnic nie pozwoliła na realne włączenie ich do miast (choć oficjalnie to zrobiono). Na przykład w Kapsztadzie kolejne „warstwy” township są przedzielone pasami autostrad i linii kolejowych. Żeby pokonać kilkadziesiąt metrów, trzeba czasem jechać kilka kilometrów samochodem. Nadal mieszka w nich większość ludności miasta.

Pozostają też izolowane w inny sposób – gdy moją organizację odwiedzała grupa studentów lokalnego uniwersytetu, okazało się, że z dwudziestu osób tylko jedna była w życiu w jakimkolwiek township.


Co rano, gdy jadę z moim współpracownikiem do townships, w przeciwną stronę – do miasta – kilometrami ciągną się kolejki małych busików (tzw. taxi) ludzi, którzy żyją na co dzień w szopach, a pracują albo żebrzą w mieście. Wieczorem wracają do domów, spędzając godziny w tych samych korkach, co za dnia. Bieda w kraju aż piszczy – jeśli spytacie o drogę pracownika miejskiego (sprzątacza ulic, a nawet „ochroniarza”), nie zdziwcie się, jeśli po wskazaniu kierunku poprosi was o chociaż kilka randów na bilet autobusowy. W tym czasie kilka metrów od was przejedzie maserati (widok znacznie częstszy niż np. na ulicach Warszawy).

Intuicyjnie byłoby oczekiwać, że im dalej od miasta, tym gorszej jakości domy będziemy napotykać. Otóż nie. Tzw. „squat rights” w RPA zakazują eksmisji kogoś, nawet z nienależącego do niego terenu, jeśli nie zapewni się mu dachu nad głową. Najgorszej jakości szopy często są więc zlokalizowane tuż poza obrębem niezłych (jak na township) dzielnic, w bezpośredni sąsiedztwie autostrady, gdzie łatwo o transport do centrum.

W township wszystko jest możliwe. Wszystko to naprawdę wszystko. Ktoś jadący rozklekotanym samochodem – na trzech kołach – pod prąd? Byłem, widziałem. Facet sprzedający na skrzyżowaniu kradziony kabel od żelazka albo szczeniaka? Byłem, widziałem. Strzelanina w centrum handlowym? Byłem niedaleko, nie widziałem, ale słyszałem. Zaginięcie 33 sztuk broni palnej z posterunków policji w townships? To informacja z wczorajszej gazety.

Ten mechanizm dobrze obrazuje opowieść z Soweto, z lat siedemdziesiątych. Soweto, jak już wspominałem było miejscem masakry (zwanej także powstaniem) w 1976 roku, gdy doszło do walk ze stacjonującą tam policją. Rządzący nie byli jednak głupi – nie mieli ochoty produkować męczenników – i wkrótce potem rozpoczęli kampanię zdobywania serc i umysłów. Żołnierze zamiast strzelać do dzieciaków mieli się z nimi bawić, grać w piłkę itd.


Foto: Wikimedia Commons

I tak pewnego ranka oddział żołnierzy oddawał się przekonywaniu lokalnej ludności do polityki rządu przegrywając sromotnie mecz z miejscowymi... Gdy podobny do widocznego na zdjęciu samochód zaczął odjeżdżać. Był to pancerny wóz, wypełniony bronią i amunicją dla całego oddziału. Nie znalazł się do dzisiaj.

Bezpieczeństwo w mieście i township to temat na odrębną opowieść, dość jednak wspomnieć, że bardzo często spotykanym tutaj znakiem na sklepach i barach jest przekreślony karabin (lub pistolet) i nóż. Podobne znaki widuje się i na plażach.
Ciekawą właściwością township jest jednak ich energia. Nigdzie nie widziałem tak żywych, tak uśmiechniętych ludzi, jak w tych najbiedniejszych miejscach. Nawet człowiek, który prosi o przysłowiową „złotóweczkę” w centrum opadnie na ciebie z historią o kalectwie albo umierającej żonie, tu zaś podejdzie, zagada, rzuci żart i w trakcie przyjacielskiej pogawędki powie, że ma naprawdę świetny dzień, ale jakby się napił zimnej koli, to już w ogóle będzie genialnie. Następnego dnia podejdzie znów, ale już tylko pogadać, zbić pionę i usłyszeć co u ciebie.

Township mają jednych z najlepszych fryzjerów w mieście. Tam też odwiedzałem lokalną knajpę, która powstała przy dawnej myjni samochodowej. Kiedyś można było w niej coś zjeść, czekając na wykonanie usługi. Dziś przerodziła się w rodzaj klubu, gdzie można zjeść wybrane przez siebie i upieczone przez pracowników mięso, napić się alkoholu i zatańczyć.


Dwa tygodnie temu oddawałem się więc rytmowi muzyki i ochlapałem niechcący jednego z bywalców. Gdy wybierałem, któremu bóstwo powierzę swą duszę, bywalec podszedł do mnie i zamiast dać w mordę, poprosił piękną angielszczyzną, abym zważał na kałużę, zaznaczając oczywiście, że nic się nie stało.


Za to w zeszłą niedzielę, w tym samym miejscu, moi przyjaciele byli świadkami poranienia kilku osób w bójce z użyciem potłuczonych butelek.

W townships wszystko jest możliwe.

Krótsze, ale częściej publikowane teksty z pobytu znajdziesz tutaj: https://www.facebook.com/Tadek-Vblog-1420461228022850/

*Przez „rdzennie białą” rozumiem taką, którą siedzi w Afryce tak długo, że nie ma już związków z innym kontynentem, a ich tożsamość jest ściśle związana z Afryką.
268
Udostępnij na Facebooku
Następny
Przejdź do artykułu Wielopak Weekendowy DCCXXXIX
Podobne artykuły
Przejdź do artykułu Polska to nie kraj, to stan umysłu – Kazik Staszewski pokazał mamę
Przejdź do artykułu Wielka Warszawska Bitwa Poduszkowa - relacja
Przejdź do artykułu 8 koszmarnych przeczuć, które niestety się sprawdziły
Przejdź do artykułu Niezwykle żywy świat stworzony przez fotografa daltonistę
Przejdź do artykułu Oczekiwania kontra rzeczywistość VIII - największa profanacja pizzy
Przejdź do artykułu Szokujące dla nas, ale normalne dla tubylców zajęcia szkolne dla dzieci na Alasce
Przejdź do artykułu Liczniki i kokpity w samochodach, które wyprzedziły swoje czasy
Przejdź do artykułu Nie ufaj umalowanej kobiecie
Przejdź do artykułu 30 (nielegalnych) zdjęć Korei Północnej, których Kim Dzong Un nie chce pokazać światu

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą